Kolejne przedmioty, z których każdy ma swoją historię i przywołuje wspomnienia.
Choćby koszulka z Dżagannatem, ważnym bogiem hinduskim.. po pierwsze miejsce: Puri. Mówię Puri i widzę krewetki świeżutkie, smażone w wielkich głębokim patelniach, które zajadamy z Kasią. aż nam się uszy trzęsą. Widzę ocean, w którym kąpiemy się, dokazując jak dzieciaki i próbując zmierzyć się z falami sięgającymi 6 metrów (żeby znaleźć kawałek plaży, na którym nie byłoby kup i mogłybyśmy być odosobnione wędrowałyśmy ze 3 km). Widzę wioskę rybacką, którą eksplorowałam o świcie i trochę nieswojo się czułam zaczepiana tam przez handlarzy świętego zioła. Przede wszystkim jednak widzę tysiące pielgrzymów wokół świątyni Dżagannata. Nie wpuszczają do niej bladych twarzy, więc obserwujemy życie religijne Hindusów z podupadłej zabytkowej biblioteki, odganiając się od małp. Sierpień to czas, kiedy wyznawcy Shiwy pielgrzymują do i z miejsc jego kultu, niosąc świętą wodę na drągach, jak Jaś Wędrowniczek swój tobołek, wołając Bol Bam. Wokół świątyni jest bardzo pomarańczowo od ich koszulek.
Albo weźmy miskę plecioną z Dziatwary, wioski, w której spędziłam półtora miesiąca zawiązując przyjaźnie z większością kobiet i dzieci. Patrzę na miskę i widzę Manju, która zabiera mnie na pole rwać komosę. U nas to chwast , a w Dziatwarze jemy komosę z jogurtem, saute jako warzywo do placków ciapati i jest pysznie. Widzę Barfi, jak doi bawoła, widzę mamę Sapny, jak roztrzepuje zsiadłe mleko albo myje się przy studni. Albo Warszę, jak dumnie kroczy w sari na lekcje i cierpliwie tłumaczy uczniom czytanki z angielskiego. Jedna miska i tyle wspomnień….
u nas też się je komosę 🙂
o kurcze, fajnie. A masz jakiś przepis może?